< wróć

Małgosia i Pepa

2023-09-19

Gdy pierwszy raz zobaczyłam Pepę, pomyślałam: „Błagam, żebyśmy do siebie pasowały”. Wszystko było w niej idealne – czarna, lśniąca sierść, uroczy pyszczek i wesołe usposobienie. Po pierwszym spotkaniu całą drogę powrotną modliłam się, żeby Fundacja podjęła decyzję, by przydzielić ją właśnie mnie. W tamtym czasie byłam w trudnym momencie życia, choroby przewlekłe zaostrzyły się u mnie, a dodatkowo zmarł mój ukochany kot. Zobaczenie psa takiego jak ten spowodowało, że znowu się uśmiechałam, a wiadomość, że to mnie wybrali na jej opiekuna, sprawiła, że z powrotem miałam ochotę wstawać z łóżka.

Czekałam na moment, kiedy będę mogła ją znowu zobaczyć i zabrać ze sobą do domu. Pepa nie jest zwykłym psem. Gdy przyjechałam wraz z mężem na szkolenie do Fundacji, Pepa zaledwie po trzech godzinach pobytu ze mną pierwszy raz zareagowała na moje złe samopoczucie. Nigdy wcześniej poza tym jednym krótkim spotkaniem mnie nie widziała, ale doskonale wiedziała, jak zareagować podczas napadu jednej z moich chorób. Sprowadziła pomoc i pilnowała mnie przez cały czas ataku. Późniejsza nasza współpraca też szła nam sprawnie. Już na szkoleniu złapałyśmy dobry kontakt, ale teraz, po półtora roku od przekazania, wiem, że ja jestem dla niej tym „człowiekiem numer 1”, a ona stanowi dla mnie najważniejszą istotę. To nie czworonożny przyjaciel czy członek rodziny – Pepa to most łączący mnie ze społeczeństwem i światem. Pomogła mi wyjść ze skorupy. Musiałam znaleźć więcej pewności siebie, żeby móc bronić swoich i jej granic w razie potrzeby. Życie bez niej byłoby okropne i przeraża mnie sama myśl o tym, że mogłoby jej nie być.

Początki, gdy musiałyśmy się dotrzeć, były różne, czasem pełne frustracji, czasem pełne śmiechu. Pamiętam jednak moment, kiedy zyskałam pełne zaufanie do niej.

Byłyśmy same w domu, a ja nagle dostałam napadu drgawek. Atak był dla mnie kompletnym zaskoczeniem, bo jeszcze nie rozumiałam, co Pepa chce mi przekazać (gdy na samym początku alertowała mnie o zbliżającym się napadzie paniki czy omdleniu, w ogóle nie rozumiałam o co jej chodzi, jej zachowanie wtedy było dla mnie dziwne, dopiero później w głowie „połączyły mi się kropki” i zrozumiałam, że chciała dać mi znać o ataku). Gdyby nie jej szybka reakcja, upadłabym na podłogę, a głową uderzyłabym o kant biurka. Pepa skoczyła na mnie i popchnęła mnie wprost na łóżko. Było to niesamowite. Moi bliscy nie mogli uwierzyć, że sama wpadła na taki pomysł, ale Pepa ma momentami naprawdę niekonwencjonalne sposoby dbania o moje bezpieczeństwo i zdrowie.

Teraz, po prawie dwóch latach spędzonych razem, znam już jej zachowania mówiące wyraźnie: „Zaraz będziesz się źle czuła”. Alerty, czyli sygnały, którymi Pepa daje mi znać o pogorszeniu mojego stanu zdrowia, stały się naszą codziennością.

Żeby móc bardziej nakreślić, jak właściwie wygląda jej praca poza samymi alertami, przybliżę nasz przeciętny dzień.
Poranek zaczynamy już o szóstej – dzięki bardzo zniecierpliwionej Pepie i jej wymownym spojrzeniu mówiącym, że ja i mój mąż definitywnie ją głodzimy (pomimo żywienia zgodnie z informacjami od trenerów i weterynarzy). Następnie ja lub mój mąż zabieramy ją na spacer, by załatwiła swoje psie sprawy i zwiedziła wszystkie znane kąty w pobliskim parku.

Po spacerze Pepa ma poranną drzemkę, a ja w tym czasie sprzątam. Jeśli za bardzo skoczy mi puls, Pepa (czując zmianę mojego zapachu) natychmiast się budzi i biegnie na pomoc. Łapie mnie delikatnie zębami za przedramię, ciągnie w stronę krzesła, kanapy bądź łóżka i pilnuje, żebym odpoczęła. Dopiero gdy ma pewność, że puls wrócił mi do normy i nie zemdleję, pozwala mi dokończyć sprzątanie albo pracować w mojej pracowni. Pracuję całkowicie zdalnie, więc do miasta wychodzimy średnio trzy razy w tygodniu. W dzień, kiedy idziemy załatwić jakieś sprawy, swoją pracę przekładam na wieczór, a rano po spacerze i krótkim odpoczynku zbieramy się do wyjścia. Pepa zawsze bardzo się cieszy na widok swojej kamizelki do pracy i saszetki z przysmakami. Zabieram też ze sobą jej książeczkę szczepień, certyfikat i moją legitymację osoby z niepełnosprawnością – to mój obowiązek jako osoby korzystającej z Psa Asystenta. Bez tych trzech rzeczy teoretycznie miejsca publiczne, jak choćby sklepy czy przychodnie, mogą odmówić nam wejścia.

Poza tym mam ze sobą również wodę dla Pepy, dwie smycze (jedną mam przewieszoną przez ramię i przypiętą do jej kamizelki, a drugą podpinam do obroży) i jakąś zabawkę. Podczas pracy w terenie Pepa jest bardzo skupiona i posłuszna. Jednak zdarzają się sytuacje, kiedy ma po prostu zły dzień i nie do końca pasuje do niej określenie „grzeczny pies”. Mam świadomość, że nie jest robotem, lecz psem, i że ona też ma prawo do gorszego momentu.
Praca w mieście bywa trudna. Mała świadomość na temat psów asystujących sprawia, że część ludzi podczas jej pracy chce ją pogłaskać, cmoka na nią lub zagaduje. W sklepach zdarzają się także pracownicy, którzy uparcie powtarzają: „Z psem tylko na rączkach”. Albo: „Można wejść tylko z małymi pieskami”. I nie pomaga pokazanie certyfikatu i legitymacji. Ale zdarza się również masa przyjemnych momentów, gdzie ludzie, w szczególności rodzice z dziećmi, dają nam przestrzeń, a jeśli już zagadują – to wyłącznie mnie, starając się nie odwracać uwagi Pepy od pracy. Ostatnio bardzo się ucieszyłam, gdy przechodziłyśmy obok salonu optycznego, a tam na ekranie w witrynie pojawiła się reklama o psach przewodnikach. Chciałabym, żeby w przestrzeni publicznej można było spotkać więcej tego typu informacji i nie jedynie o jednym rodzaju psów asystujących.

Jeśli podczas wypadu na miasto zaczynam się źle czuć, Pepa od razu wie, jak reagować na konkretne objawy moich chorób. Jeżeli dostaję napadu paniki, kulę się i płaczę, siada blisko mnie, próbuje zwrócić moją uwagę i daje się przytulać, aż się uspokoję. Natomiast gdy czuje, że mogę zemdleć lub mieć napad drgawek, natychmiast szuka najbliższego miejsca, gdzie mogę usiąść lub – jeśli takiego nie ma – sprowadza mnie na podłogę, pilnuje i cuci do momentu, aż objawy nie ustaną.

Po dniu pracy w terenie (choć nigdy nie więcej niż 5 godzin) Pepa ma zasłużony odpoczynek. Jest to czas zabawy, głaskania i czesania, które bardzo lubi.

Wieczorem przed spaniem mamy mały rytuał. Pepa wskakuje na łóżko, a ja i mój mąż głaszczemy ją i drapiemy po brzuszku. Potem przytula się do mnie, a jej ciepło i obecność męża pozwalają mi spokojnie zasnąć.

Muszę jeszcze tylko nadmienić, że Pepa jest strasznym łakomczuchem. Gdyby to od niej zależało, to byłaby toczącą się kluską, ale z jej obżarstwa wynika taki plus, że za przysmak zrobi wszystko – poda łapę, zrobi salto i rozliczy PIT-a. Dlatego, jeśli można tak to określić, praca z nią jest „łatwa w obsłudze”. Ja wydaję jej komendę gestem lub słownie, a Pepa po poprawnym wykonaniu otrzymuje „zapłatę” w formie pochwały i często też małego przysmaku.

Nigdy bym nawet nie pomyślała o psie asystującym, gdyby nie to, że moja mama oglądała dokument o kobiecie, która tak jak ja cierpiała na zespół stresu pourazowego, a jej „asystentem” była kaczka. Mój mąż wtedy pomyślał, że skoro są psy pomagające osobom niewidomym, to przecież muszą również istnieć psiaki asystujące przy problemach jak moje. Dzięki temu znalazł Fundację, skontaktował się z nią i sprowadził do naszego życia Pepę.

Jestem wdzięczna światu, że ją mam.
 

Pepa została wyszkolona/y w ramach projektu Labrador dla Niepełnosprawnego współfinansowanego ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych